Gorączka wtorkowej nocy

Wszystko zaczęło się od tego, że dostaliśmy prezent urodzinowy. Właściwie dwa, ale można spokojnie mówić, że jeden. Ponieważ ani ja (urodziny 06.09) ani Marcin (06.08) nie mieliśmy pomysłu co byśmy chcieli od moich rodziców, dostaliśmy prezent nietypowy. Dwa abonamenty do Filharmonii Łódzkiej na cykl koncertów „Muzyka Dawna”.

Abonament taki to przesympatyczna rzecz, która pozwala chodzić do filharmonii praktycznie dwa razy taniej, a jednocześnie (ponieważ abonamenty są nie na cały sezon, tylko na konkretne w tym sezonie cykle) wyłącznie na te koncerty, które człowieka ciekawią. No – nie do końca, bo jednak kupujemy abonament na cały cykl, obejmujący (w tym wypadku) osiem koncertów. Szczególnie cieszyłam się na pięć z nich, pozostałe trzy były na doczepkę…

Barok

I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jeden drobny szczegół – koncert inaugurujący cykl „Muzyka Dawna” (The Harp Consort – „Fiesta Mexicana”) miał miejsce w miniony wtorek, podczas kiedy jakieś cztery dni wcześniej złapałam paskudnego wirusa zapalenia gardła i jeszcze w poniedziałek dogorywałam. Może bym nawet nie poszła, gdyby mój Ojciec nie zaczął mnie zniechęcać: „Zostań, zostań, po co masz iść na meksykański barok. I to na harfach..” – harfy przeważyły. Takie cudo, jak meksykańska muzyka barokowa nie zdarza się codziennie, a już w dodatku na harfach… Ubrałam się ciepło i poszłam słuchać (i, jak się okazało, patrzeć). I powiem Wam, że zdecydowanie nie żałuję…

Od dawna twierdzę, że każda epoka ma coś, co wychodzi w niej szczególnie dobrze. W gotyku to były katedry, secesja to kamienice, a barok – muzyka. Vivaldi i Bach to zawsze byli moi ulubieni kompozytorzy „klasyczni” i już dla nich samych muszę kochać muzykę barokową. A jeśli pogrzebiemy głębiej i dotrzemy do takiego na przykład Pachelbela, Corellego czy Albinioniego, to zostaję już totalnie bez szans.

No dobrze  – ale Meksyk? To tam w ogóle wtedy się coś działo? Otóż, okazuje się, że tak – językiem tak prostym, że nawet ja – nieużywająca mojego rdzewiejącego angielskiego od dość dawna – wszystko zrozumiałam, pan Andrew Lawrence-King (dyrygent, kierownictwo artystyczne i harfa) wytłumaczył publiczności, że owszem. Nie dość, że w Meksyku się w baroku komponowało, to jeszcze robiło się to bardzo ciekawie, bo poza wpływami europejskim (Hiszpanie, Portugalczycy, Baskowie) w muzyce meksykańskiej  słychać wyraźnie motywy miejscowe i… afrykańskie. No i faktycznie – było słychać.

…meksykański…

Ale, szczerze mówiąc, poza samym faktem istnienia meksykańskiej muzyki barokowej, zdumiał mnie dobór instrumentów, na których The Harp Consort grało… Wczesna harfa – w porządku – w nazwie nawet mają (psalterium też można podciągnąć pod harfy, więc może być). Organy (niewielkie, ale zawsze) – niech im będzie – w końcu ma być muzyka religijna. Gitara (a raczej gitarka) barokowa i drugie takie małe coś strunowego – ok, przecież Meksykanie to prawie jak Hiszpanie, a czym byłaby Hiszpania bez gitary. No dobrze, ale puzon? To mnie trochę zdziwiło. Prawie tak jak perkusja złożona z bongosów, dzwoneczków różnego rodzaju, tamburyna, gwizdka wydającego ptasie trele, takiego czegoś z przesypującym się i szumiącym grochem (no dobrze, może profesjonaliści używają czegoś innego), kilku bliżej niezidentyfikowanych rzeczy i… stołka, na którym siedział grający (stołek robił za bębenek-pudło rezonansowe).

I na dodatek okazało się, że wszystko to świetnie do siebie pasuje – do siebie i do Chóru Filharmonii Łódzkiej, który towarzyszył muzykom. Muzyka była naprawdę interesująca. Zupełnie inna niż to, do czego jestem przyzwyczajona. Słucha się tego zaskakująco przyjemnie, a kiedy siedzi się i patrzy na wykonawców radocha jest jeszcze większa. Zwłaszcza, że The Harp Consort wyraźnie świetnie bawiło się w trakcie tego koncertu. A było też widać, że chórzyści bardzo zespół lubią. Jednym słowem atmosfera na scenie była bardzo sympatyczna i dało się to odczuć na widowni.

Nie będę wiele pisać o muzyce jako takiej, po pierwsze dlatego, że się na niej najzwyczajniej na świecie nie znam, a po drugie – ponieważ znalazłam w sieci bardzo sympatyczną recenzję płyty The Harp Consort „Missa Mexicana” i nie ma sensu tych rzeczy powtarzać. Zachęcam wszystkich do lektury recenzji i przesłuchania zamieszczonych fragmentów.

…na harfach (i nie tylko)

Na koncercie jednak prezentowana była nie tylko muzyka religijna. Największe wrażenie zrobiły na mnie… tańce. No bo wyobraźcie sobie, że nagle, bez ostrzeżenia, miły starszy pan grający na gitarze barokowej, odkłada okulary, wstaje, przekłada gitarę na plecy i zaczyna tańczyć. Ale jak… Ja w ogóle bardzo lubię hiszpańskie tańce, a już w tym wykonaniu i w tym momencie byłam po prostu zachwycona. Chociaż strasznie błam się, żeby się nie przewrócił, bo nie dość, ze zrobi krzywdę sobie, to jeszcze zniszczy instrument. Ale się nie przewrócił – chociaż robił rzeczy, które – moim zdaniem – są całkowicie nie możliwe fizycznie. Nie da się i tyle. A już na pewno nie na scenie (właściwie na malutkim skrawku sceny przed zespołem) filharmonii.

Zresztą taniec służył tutaj jako kolejny instrument – tupanie i szuranie nogą było uzupełnieniem perkusji. A już najpiękniejszy był moment, kiedy tancerz i perkusja „rozmawiali” ze sobą – konkurowali kto lepiej wyda dany dźwięk – cudowne.

Dla zainteresowanych – tancerz (a zarazem gitarzysta) nazywał się Steven Player i jestem w nim szczerze zakochana. Nie mniej szczerze, chociaż z mniejszym natężeniem jestem zakochana w perkusiście (który grał również na czymś, co skrzyżowanie małej gitary i małej lutni) – według programu nazywał się Ricardo Padilla.

Zresztą taniec to nie jedyna szczególna rzecz na tym koncercie.

Trochę luzu

Andrew Lawrence-King wyraźnie postanowił „rozruszać” filharmonijną publiczność, która – trzeba to przyznać – zazwyczaj bywa dość sztywna. Zaczął od chóru – nie wiem jak Wy, ale ja pierwszy raz widziałam, żeby chór (inny niż Gospel) na koncercie muzyki klasycznej kołysał się do rytmu (i, mam niesamowite wrażenie, że również pstrykał w rytm – przynajmniej niektórzy). Wyglądało na to, że wszyscy świetnie się bawią.

Właściwie po każdym utworze część chórzystów zamieniała się również miejscami – dzięki temu można było pewnie uzyskać ciekawszy efekt muzyczny (rzędy „rozmawiały” ze sobą), ale wyglądało to naprawdę rozczulająco…

Ale najciekawsze była coś zupełnie innego – otóż, wyobraźcie sobie, że już po tym wcześniejszym tańcu, kiedy myślicie, że nic Was już nie zdziwi, część muzyków i kilku chórzystów schodzi ze sceny, przechodzi koło widowni i znika w tylnych drzwiach. Po dłuższej zaś chwili rozpoczyna się kolejny utwór i nagle okazuje się, że ktoś śpiewa z tyłu – ze środkowej loży. I znowu mamy „rozmowę” części zespołu i chóru z drugą częścią i solistami (w ogóle mam po tym koncercie wrażenie, że te „rozmowy” stanowią istotną część muzyki meksykańskiej). Brzmiało pięknie, ale gdzie patrzeć…? I czy wypada w filharmonii wiercić się na krześle i patrzeć w górę i do tyłu na lożę…?

Podsumowując

A co tam – wierciłam się, śmiałam z dziwnych pomysłów (cichutko), patrzyłam do tyłu i ogólnie cieszyłam na tym koncercie jak dziecko. I wydaje mi się, że przynajmniej część publiczności miała tak samo.

Pierwszy raz widziałam człowieka dyrygującego od harfy. Pierwszy raz widziałam takiego gitarzystę-tancerza (i na dodatek był siwy i miał super okulary!). Pierwszy raz widziałam, żeby tancerz był instrumentem. Pierwszy raz widziałam, żeby elementem utworu (w, nomen omen, muzyce poważnej) było podrzucanie bongosa. Było super.

Co prawda musiałam potem ten koncert jeszcze trochę odchorować, ale nie żałuję. Jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam si jednak pójść na „meksykański barok na harfach”. Ciekawość popłaca.

Szczerze polecam Wam wszystkim The Harp Consort. Co prawda zapewne na płytach nie jest tak zabawnie jak na żywo, no i nie ma tańców, ale sama muzyka jest wystarczająco interesująca. A jeśli będziecie mieli okazję iść na koncert – nie wahajcie się. Jest niesamowity. I koniecznie dajcie mi znać.

PS. Aha – postanowiłam nie czytać programów koncertów przedtem – gdybym wcześniej zobaczyła, że p. Player ma obok nazwiska napisane „taniec”, miałabym dużo mniej radochy. Będę czytać po koncertach…

PS2. Filharmonia Łódzka zaskoczyła mnie w tym sezonie bardzo pozytywnie. Szczerze wszystkim polecam. Można się niedrogo (naprawdę) dokulturalnić.

Linki

„Fiesta Mexicana”

Filharmonia Łódzka im. A. Rubinsteina, 23 września 2008

Wykonawcy:

The Harp Consort w składzie:

  • Steven Player – gitara barokowa, taniec
  • David Yacus –  puzon
  • Ricardo Padilla – perkusja
  • Annamari Pölhö – organy
  • Andrew Lawrence-King – harfa hiszpańska, psalterium, kierownictwo artystyczne

Andrew Lawrence-King – dyrygent

Marek Jaszczak – przygotowanie chóru

Soliści i Zespół Chóru Filharmonii Łódzkiej im. Artura Rubinsteina

Program:

Fiesta

Muzyka religijna siedemnastowiecznego Meksyku

  • Msza dwuchórowa z katedry w Puebli
  • Chanzonetas z Oaxaca
  • Villancicos do tekstów afrykańskich, náhuatl i baskijskich

Juan Gutiérrez de Padilla (ok. 1590-1664) – Missa „Ave Regina Caelorum”

Gaspar Fernandes (ok. 1565-1629) – Villancicos & Chanzonetas

Tańce hiszpańskie i meksykańskie

Lucas Ruiz de Ribayaz y FonecaLuz y norte (1677)

1 Comments

  1. Pięknie, pięknie. Ukulturalnienie — to jest to, czego mi brak. To mi przypomina, że dziś zacząłem się uczyć grać „Dni, których nie znamy”; może w końcu się zdemonopolizuję i przestanę śpiewać wyłącznie Kaczmarskiego. Natomiast filharmonia… Ha, zobaczymy, może będzie trochę czasu. A może nie. :-) W każdym razie cieszę się, że koncert tak dobry. A z opisu wygląda rzeczywiście niekonwencjonalnie.

Dodaj komentarz